Myślał, że jeśli nie będzie wiele oczekiwał po chłopach, to pozwoli mu to w spokoju usiąść do posiłku. W poprzednim życiu często jadł, cokolwiek wpadło mu w ręce, więc nie zwykł grymasić, ale poczęstunek przerósł jego najśmielsze oczekiwania. Wyglądało na to, że nawet mimo walki z suszą i biedniejszym stanem, powitanie rodziny królewskiej w każdym zakątku kraju wyglądało identycznie — nie mogło obyć się bez przepychu. Paszteciki, ciastka owsiane, herbata z lokalnych ziół, bułeczki na parze, zając… nie, królik, leżący w centralnej części stołu. Taka kolacja na pewno musiała nadwyrężyć zapisy w spiżarni paru dobrych domostw, więc Izan miał nadzieję, że coś takiego spotka go tylko pierwszego dnia, a następne będą już zwyczajne.
Wyciągnął z dłoni Latema ptysia, położył go sobie na talerzu i ukroił z niego mały kawałek. Jeden z rycerzy już chciał zaprotestować, ale zanim zdążył cokolwiek zrobić (wyglądało na to, że jego prywatna straż na ogół była dość ospała), już wcisnął sobie smakołyk do ust. Latem przyglądał się tej scenie wielkimi, czerwonymi oczyma, nie wiedząc zapewne, czy ma się dalej dziwić, co się stało, czy też zacząć płakać.
— Zostaniesz kiedyś królem — powiedział chłopcu, gdy przełknął kęs. Wydawało mu się, że wszystko jest okej — więc musisz na siebie uważać. Powiedz, widziałeś może, jak tatuś je posiłki?
Latem pokiwał głową, starając się zrozumieć, do czego dąży chłopak.
— Ciągle jem z tatusiem.
Izanowi zadrżała powieka.
— Nie, mówię o tym drugim tatusiu. — Zmiął w ustach przekleństwo. Przypominanie sobie Killiana działało na niego jak płachta na byka, szczególnie w ostatnich dniach, bo ślady po incydencie z sali konferencyjnej nie zdążyły jeszcze do końca zniknąć. — Król musi poczekać, aż ktoś spróbuje jego jedzenia, bo może być zatrute. To takie środki ostrożności.
Chłopiec wlepił w niego wielkie oczy, a potem dyskretnie (ale tylko w swoim mniemaniu) rozejrzał się wokół. Zatrzymał wzrok na sołtysie.
— Chcieś nas zatjuć?
Izan niemal parsknął śmiechem. Pokręcił głową.
— Nie, już sprawdziłem. Możesz jeść, ale uważaj, bo jest słone.
Nie uwzględnił jednej, bardzo ważnej rzeczy. Sonomi podtruwał się od tak dawna różnymi środkami, że zdołał się na niektóre z nich uodpornić. Jego ciało nie reagowało tak jak u zwykłego, zatrutego człowieka. Nie wskazywało żadnych niepokojących oznak.
Może to nie chodziło o to, że strażnik nie chciał, by pierwszy lord skosztował słodyczy. Może już wtedy podejrzewał, że jego ciało nie wyczuje niebezpiecznej substancji.
Ale zanim Izan zdał sobie z tego sprawę, było już za późno.
Sołtys niepewnie spojrzał na swoją żonę, a potem na Izana.
— Pierwszy lordzie, te ptysie są słodkie. Próbowałem ich na chwilę przed tym, jak się tu zjawiłeś.
Chłopak przełknął ślinę, dalej wyczuwając na języku słonawy posmak. Nie jadł teraz niż poza słodkością, więc coś musiało być nie tak.
— Latem, nie jedz tego — zażądał, a dla zachowania ostrożności odsunął od malucha talerz. Kiwnął do jednej z bet, a mężczyzna bez wahania wziął z półmiska kolejnego ptysia i go ugryzł.
— Słone — przyznał, a kilka chwil później zgiął się w pół.
Podczas gdy część rycerzy ułożyła go na podłodze i zmusiła do zwymiotowania oraz wzięcia antidotum, reszta strażników wycelowała broń w stronę sołtysa i jego małżonki.
Izan przyglądał się przez chwilę zatrutemu strażnikowi, po raz pierwszy w życiu dziękując Sonomiemu za to, że uratował go od takiego losu. Jednocześnie było to straszne, bo rycerz był na granicy świadomości, non stop wymiotując, a Izanowi nic nie dolegało. Ile Sonomi musiał przyjąć trucizn, że coś takiego nie robiło na nim wrażenia?
Otrząsnął się z letargu, kiedy usłyszał płacz Latema. Zapomniał, że czterolatek był przy tym wszystkim obecny.
Przyciągnął go do siebie, chowając jego małą główkę w fałdach szaty, żeby nie oglądał tego widoku. Na pewno musiał się bać, bo nie wiedział, co się dzieje — a jeśli cokolwiek rozumiał z obecnej sytuacji, to to, że był o krok od podzielenia losu z rycerzem, który wywołał w jadalni taki zamęt.
Jeden z mężczyzn podał Izanowi fiolkę z antidotum, tak na wszelki wypadek, ale zignorował go i zaczął uspokajać Latema, gładząc go uspokajająco po plecach. Wstał, z trudem unosząc synka i przyciskając go do piersi.
— Zostajecie oskarżeni o zamach stanu! — zagrzmiała jedna z bet, celując w małżeństwo mieczem. Latem załkał głośniej. — Karą za to jest utrata życia!
— Czekaj! — warknął Izan, mając nadzieję, że jego słowa na coś się zdadzą. Istniało spore prawdopodobieństwo, że strażnik nie będzie liczył się z jego zdaniem, bo przecież prawie otruto księcia, a jeśli nie poweźmie odpowiednich środków, by zapobiec temu w przyszłości, to straci głowę. — Sołtys wyjaśnił przecież, jak było, i to zanim mój syn tego spróbował. Nie oni zatruli jedzenie. — Zgromił spojrzeniem strażnika, bo wyglądało na to, że chce zaprotestować. Po takim wzroku natychmiast jednak spokorniał. — Sołtysie, tylko twoja żona przygotowywała potrawy? — Mężczyzna pokiwał głową. — A ktoś mógł tu wejść i zatruć jedzenie? — Kolejne kiwnięcie. Izan odwrócił się w stronę wszystkich strażników. — Dobrze. W takim razie wysyłam was na zwiady, może ktoś coś widział. Ja się nim zajmę. — Skinął na leżącego na podłodze strażnika. — Skoro mi nic nie jest, trucizna nie może być śmiertelna. A wy nie marnujcie czasu. Przyprowadźcie do mnie osobę, która za tym stoi.
Rycerze nie czekali już na żaden inny sygnał. Czwórka z nich wyszła z domostwa, by porozmawiać z sąsiadami, a Izan poprosił sołtysa i jego żonę, żeby zanieśli piątą betę do wolnego łóżka. Sam ruszył z Latemem na górę, gdzie przez jakiś czas bezskutecznie próbował ułożyć go do snu, aż w końcu mu się to udało. Zamknął drzwi do sypialni i natychmiast ruszył do pokoju, skąd wydobywały się jęki bólu. Na łóżku, na wpół zgięty, siedział otruty rycerz, trzymając na kolanach balię, do której non stop haftował. Kobieta ścierała mu pot z czoła, a sołtys przyglądał się temu z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Zastanawiał się pewnie, czy jeśli nie znajdzie się winny, będzie musiał przypłacić za tę sytuację własną głową.
— Sołtysie, masz może przypuszczenia, kto to mógł być? — zapytał spokojnie Izan, mając nadzieję, że spokojny ton sprawi, że wieśniak się rozluźni.
Mężczyzna westchnął.
— Nie mam pojęcia, pierwszy lordzie. Wszyscy wiedzieli, że zatrzymujesz się tu wraz z księciem na noc. To moja wina, że nie dopilnowałem własnego domu. Błagam o wybaczenie.
Stali przez chwilę w milczeniu, a ciszę wypełniały jedynie głośne stęknięcia rycerza.
Nagle Izanowi przyszło coś do głowy.
— Powiedz, sołtysie, widziałem dziś tutaj pewnego wieśniaka. W podobnym do mnie wieku, wyglądał jak ja, ale miał krótkie włosy. Znasz go?
Zanim mężczyzna otworzył usta, odezwała się jego żona.
— Musi pierwszemu lordowi chodzić o Konomiego. O-oczywiście nie twierdzę, że taki żebrak jak on przypomina lorda, ale jako jedyny młodzik tutaj ma jasne włosy.
Różnica jednej literki w imieniu utwierdziła Izana w przekonaniu, że coś jest na rzeczy.
— Opowiedz mi o nim — rozkazał, a kobieta zaczęła swoją historię.