Choć psychicznie czuł się znacznie lepiej, to wymęczony organizm w końcu upomniał się o swoje. Gdy po nocy spędzonej na rozmowie i płakaniu Izan usnął w ciasnym łóżku Konomiego, jego ciało osłabło. Ssanie w brzuchu ustało, mimo że nic nie zjadł, a jego skóra rozpaliła się do czerwoności. Kiedy przebudził się w nocy, ze strachem pomyślał, że nadeszła kolejna ruja — zaraz się jednak uspokoił, bo na nią było za wcześnie, no i poza temperaturą ciała nic na nią nie wskazywało. Był tak słaby, że ledwo dał radę przekręcić głowę, gdy w łóżku obok siebie nie ujrzał Konomiego. Dostrzegł go na krześle przy biurku, ułożonego w zapewne nieprzyjemnej pozycji, ale postanowił go nie budzić. Czuł, że coś jest nie tak, ale zanim zdążył się zastanowić, co to takiego, znowu zmorzył go sen.
Rano, gdy promienie słońca dopiero co zaczęły dostawać się do wnętrza komnaty, obudził się nie przez nie, a przez coś chłodnego na swoim czole. Uchylił powieki, ale zaraz je zamknął, bo poraziło go ostre światło.
Ktoś najwyraźniej był z nim w pomieszczeniu, bo gdy Izan tylko się poruszył, dając znać, że już nie śpi, usłyszał głos jakiegoś staruszka:
— Pierwszy lordzie, proszę się nie niepokoić. Dopadła pierwszego lorda gorączka, więc proszę odpoczywać, pod żadnym pozorem nie wstawać z łóżka i się nie przemęczać.
Był to głos królewskiego medyka, od którego Izan raz wymusił jakieś witaminki sądząc, że pomogą mu one w opanowaniu rui. Chłopak chciał się roześmiać lekarzowi w twarz, ale nie miał na to sił. Dlaczego? Przecież to nie była jego pierwsza choroba — w poprzednim życiu często zdarzało się, że po pracy na budowie, w deszczu i chłodzie, wracał do mieszkania styrany, z gorączką, ale krótka drzemka zawsze mu pomagała. Wtedy nie miał czasu chorować, bo musiał zarabiać, a ktoś na górze najwyraźniej choć w tej jednej kwestii się nad nim zlitował, bo choroba ustępowała szybko, obywało się nawet bez leków. Ale teraz? Może to wina słabego organizmu Sonomiego, tego ciała omegi, w którym teraz był? Nie mógł skinąć palcem, było mu potwornie gorąco. Chciał zrzucić z siebie kołdrę, ale nie miał na to sił. Zimny okład na czole koił ból głowy, ale reszta jego ciała płonęła i drżała na przemian.
— Pierwszy lordzie — ponownie rozbrzmiał głos medyka — nie wziąłeś... żadnych szkodliwych środków, prawda?
Izan znowu uchylił powieki i zamrugał kilka razy, by przyzwyczaić oczy do słońca. Obok lekarza ujrzał Konomiego, który stał napięty jak struna, ze skołowaną miną. Zapewne musiał sądzić, że jakoś przyczynił się do gorączki brata.
— Nie. — Dlaczego medyk w ogóle o to pytał? Przecież to była zwykła choroba wywołana stresem i niedbaniem o siebie. Ach... Sonomi, trując się, zapewne doświadczał podobnych objawów. Może były nawet identyczne. Potężna gorączka, osłabienie, a to wszystko przez truciznę. Tylko że Izan nic nie jadł i nie pił przez całą dobę, więc nawet gdyby ktoś chciał, to nie dałby rady mu zaszkodzić. To była zwykła gorączka. — Przynieś mi coś do jedzenia. Jak zjem i wypocznę, od razu mi się poprawi.
Przymknął powieki i usłyszał kroki Konomiego zmierzające do drzwi. Otworzył je, coś komuś powiedział i wrócił na swoje poprzednie miejsce.
— Tak czy siak, muszę zawiadomić króla o stanie pierwszego lorda.
Izan wzdrygnął się, bynajmniej z zimna. Na szczęście przed tyradą skierowaną do medyka uratował go Konomi:
— Mój brat naprawdę się nie otruł. Wczoraj prawie nic nie zjadł i mało spał.
Medyk pokiwał głową, ale jego mina nie wyrażała przekonania. Z torby, którą ze sobą przyniósł, wyciągnął fiolkę z jakimś płynem, i postawił ją na biurku.
— Tutaj jest lekarstwo. Należy brać łyżkę po każdym posiłku, aż stan się nie poprawi. Ponadto, jak wcześniej wspomniałem, pierwszy lordzie, musisz wypoczywać. Okład należy namaczać w zimnej wodzie od razu, jak tylko zrobi się ciepły.
Izan ze zniecierpliwieniem machnął ręką. Oprócz głowy, zaczynało mu ciążyć to, że medyk dalej myślał, że się otruł. Bzdury. Izan nie był Sonomim, by poddawać się tak łatwo, a nocna rozmowa z Konomim go w tym uświadomiła. Co z tego, że raz mu się nie udało, że miał pewne trudności. Jako Izan-Izan, wyszedł ze slumsów, nie uzależnił się i nie zaczął handlować dragami, choć wielu jego podobnych zapewne wybrałoby taką ścieżkę. On postanowił odbić się od dna uczciwie, i gdyby nie nagła śmierć, może nawet by mu się to udało? Zmiana ciała, sytuacji materialnej, a nawet świata w niczym mu nie przeszkadzała. Za swoje bransolety, kolczyki, naszyjniki i inne świecące przedmioty, jakie codziennie zdobiły jego ciało, mógł kupić sobie ładny domek na wsi, gdzie żyłby z Latemem i Konomim do końca życia. Nie musiał wcale być mężem Killiana, żeby zmienić ten głupi świat. Wykorzystując własną wiedzę, mógł zostać wynalazcą, o względy którego biliby się najlepsi inwestorzy w kraju.
Najpierw musiał jednak uciec z pałacu, a żeby tego dokonać, trzeba też było wyzdrowieć.
Gdy medyk opuścił komnatę, Izan został sam na sam z Konomim. Uśmiechnął się do niego słabo, z trudem ściągnął z siebie kołdrę, jakby ważyła tyle, co parę worków z cementem, i z pomocą brata usiadł na łóżku.
— Dzięki za rozmowę — mruknął, ściągając z czoła zimny okład. Wrzucił go do miski z wodą, choć dawał mu ukojenie. — Mam do ciebie prośbę. Wczoraj nieźle nagadałem Killianowi i kazałem mu szukać nowego męża, więc teraz on pewnie albo planuje moją degradację, albo nawet śmierć. Mógłbyś zebrać parę przedmiotów, o które cię poproszę? Uciekniemy w nocy, weźmiemy Latema. Wiem, że obiecałem ci godne życie na dworze, ale trochę się z tym wszystkim przeliczyłem.
Zanim opadł na poduszki, nie będąc w stanie samemu się utrzymać, Konomi złapał go w pasie.
— Nie wygaduj bzdur, jesteś chory. — Obejrzał się na wejście do komnaty, jakby spodziewał się, że ktoś ich podsłuchuje. — Nigdzie nie uciekniemy, a to dlatego, że, raz, sam byś daleko nie uszedł, i dwa, bo nie ma powodu. Wielokrotnie w mojej obecności, nie licząc już sytuacji, gdy byliście sami, grałeś mu na nosie, a on nawet się o to nie denerwował.
Izan pokręcił głową, ale przymknął powieki, bo rozbolała go głowa od tak nagłego ruchu. Znowu zachciało mu się spać.
— Ale tym razem był wkurzony. Musimy opuścić pałac najszybciej, jak tylko się da, bo...
— Co mam ci przynieść? — przerwał mu Konomi.
Izan uśmiechnął się słabo pod nosem. Ponownie zaczął wyobrażać sobie domek na wsi, wesoło biegającego po ogrodzie Latema, jakie kwiatki posadzi na zewnątrz, może weźmie kota albo psa...
I zasnął na siedząco, nawet nie odpowiadając Konomiemu.
***
Parę godzin później chłopak był już po sytym śniadaniu, mimo że przez chorobę nie miał apetytu, wziął lekarstwo, spał, odwiedził go Latem, ale tylko na krótką chwilę, żeby się nie zaraził, spał, opowiadał Konomiemu niestworzone historie o ich przyszłym życiu na wsi, poprosił go o zajęcie się Latemem na dziś dzień, spał, zjadł obiad, ale głowa dalej go bolała, więc wziął lekarstwo, spał, majaczył i spał, spał, spał.
W snach widział różne obrazy, scenerie i ludzi — raz była to jego rodzona matka, której nie miał prawa pamiętać, bo zostawiła go, gdy był jeszcze bardzo mały; kolejno widział etapy rozwoju żaby, od kijanki aż do dorosłego osobnika, co zaraz skojarzyło mu się z Latemem. Widział go jako niemowlaka, potem jako aktualnego kilkulatka, następnie nastolatka i dorosłego, ale, co go dziwiło, syn nie był tak drobny jak on — był wysoki, miał postawne bary i wysportowaną sylwetkę. Bardziej przypominał Killiana, różnił go od niego tylko miodowy, a nie czerwony, kolor oczu.
Killiana również widział. Najpierw pomyślał, że się przebudził, a mąż siedział przy jego łóżku (a raczej łóżku Konomiego), bo dostrzegł, że znajduje się w identycznej sypialni jak ta brata. Zaraz jednak uświadomił sobie, że śni, no bo niby jak prawdziwy Killian mógł mieć tak spokojny wyraz dzień po tym, jak tak potężnie wkurzył się na omegę? Na dodatek głaskał go po policzku, sprawdzał jego temperaturę, nasączył mu okład w lodowatej wodzie. Izan, ucieszony tym, że widzi Killiana w tak nowej odsłonie, mimo że była ona jedynie przywidzeniem, wtulił twarz w jego dłoń.
— Już się na mnie nie gniewasz? — zapytał, chłonąc zapach króla. Nie były to jego feromony, może jakieś perfumy.
— Gniewam — przyznał Killian, a Izan uśmiechnął się jeszcze szerzej, bo rozmowa z wyśnionym mężczyzną wydała mu się nagle bardzo fascynująca.
Postanowił wykorzystać tę okazję, by usłyszeć od władcy to, czego ten na pewno nigdy by mu nie powiedział. Skoro jednak ten Killian był jego marzeniem sennym, wytworem jego wyobraźni, to na pewno powie wszystko tak, jak Izan by sobie chciał.
— Znalazłeś już dla mnie zastępcę?
— Nikim cię nie zastąpię — odparł Killian, a Izan miał ochotę się roześmiać, taką radość sprawiało mu to spotkanie w snach. — Dopóki nie wiadomo, jaką drugą płeć ma nasz syn, nie musimy myśleć o przyszłych dzieciach, a już tym bardziej o zastąpieniu cię.
Izan odetchnął głęboko. Czuł, jakby ogromny ciężar zniknął mu z piersi.
— Chciałbym cię pocałować — powiedział, choć nie do końca wiedział, dlaczego akurat te słowa padły z jego ust. Zaraz naprostował, jakby chciał się usprawiedliwić przed samym sobą: — Dawałeś mi przyzwolenie na wszystkie moje głupie pomysły, chociaż jestem tylko omegą, która powinna się nie wychylać i pokornie spełniać każdą twoją zachciankę. Dlaczego? Bo jestem interesujący? Czy dlatego, że lubisz, jak ludzie się nad tobą znęcają?
— Lubię, jak się nade mną znęcasz — odparł jak echo wyśniony Killian, i nachylił się, by cmoknąć Izana. — I jesteś interesujący.
Chłopak znowu westchnął.
— Ja wiem, że jesteś tylko w mojej głowie, ale ta rozmowa robi się nudna — fuknął. — Szkoda, że wczoraj powiedziałem ci te wszystkie bzdury. Chciałbym nigdy się przy tobie nie rozpłakać i dalej zachowywać się jak interesująca omega, żebyś ty spełniał moje zachcianki, a ja mógłbym być sobą i nie bać się, że ukręcisz mi kark. — Zamilkł na chwilę, przekręcił się na bok, czuł się ospały. Ospały we śnie? Dziwne. — Koniec końców niczym nie różnię się od Sonomiego, prawda?
Przymknął powieki, a parę sekund później poczuł na ustach pocałunek. Był tak wyraźny jak prawdziwy.
— Ciebie lubię znacznie bardziej.
A potem Izan odpłynął w kolejne senne marzenia.