Mrugam z niedowierzaniem, ale odcisk dłoni wkrótce znika, więc uznaję go za przywidzenie. Ostrożnie podchodzę do okna, żeby przyjrzeć się temu z bliska. Przecieram zimną szybę, ale nie dostrzegam na niej nic oprócz śladów po deszczu.
Pewnie mam omamy przez zmęczenie.
Pocieram czoło i przyglądam się, jak wiatr i deszcz na zewnątrz przybierają na sile. Oczywistym jest dla mnie, że powinienem zostać w swojej kajucie — nie przydałbym się zbytnio marynarzom, no i nie chcę ryzykować wpadnięcia do rozszalałego morza. Nie jestem teraz w stanie skupić się na niczym innym, niż myśli o tym, że potrzebuję drzemki. Kładę się do łóżka, by choć na chwilę uciec od natrętnych myśli.
♦♦♦
Nagle się budzę, gdy dociera do mnie mroźny podmuch wiatru. Otwieram oczy. W kajucie jest wyjątkowo ciemno — przypomina mi to wieczory w Moskwie zwiastujące lodowatą noc. Okno jakimś cudem się otworzyło, a zimne powietrze bez przerwy wpada do środka.
Kicham i szybko wstaję, żeby zamknąć okno. Zerkam na zegar wiszący na ścianie nad moją głową.
Minęło tylko pół godziny. Dlaczego pogoda tak drastycznie się zmieniła?
Zatapiając się w myślach, podchodzę do biurka i zapalam lampkę, żeby mogła oświetlić zegar. Patrzę na niego i widząc w nim odbicie pokoju, natychmiast zamieram.
W cieniu obok drzwi skrywa się ciemna sylwetka z dwoma bladymi światłami w miejscu oczu.
Włosy stają mi dęba, a poziom adrenaliny od razu wzrasta, gdy uświadamiam sobie, że w mojej kajucie znajduje się tryton.
Zaczynam płytko oddychać i nie mogę ruszyć się z miejsca. Słyszę za sobą odgłos wydobywający się z gardła merfolka, kiedy ten zbliża się za moimi plecami.
Lampka stojąca na biurku migota kilka razy i gaśnie, pogrążając mnie na nowo w zupełnych ciemnościach. Chwilę później wyczuwam za sobą wilgotny, stęchły zapach.
— De… sha… row…
Każda sylaba zdaje się usilnie mnie wzywać. Mokry, pokryty błoną pazur opada mi na ramię, przyprawiając mnie tym samym o dreszcze. Zanim zdążę pomyśleć, co robię, moje ciało już reaguje — wchodzę na biurko i z zaskakującą szybkością wyskakuję przez okno na pokład.
— Chłopaki, pomocy! Niech ktoś tu przyjdzie!
Wbiegam w mgłę, ale nie mogę dostrzec żadnego marynarza, nawet Rhine’a. Nie widzę słabego światła z kajuty kapitana. Odnoszę wrażenie, jakbym znajdował się na statku widmo i był jego jedynym pasażerem.
Oczywiście z pominięciem demonicznego trytona.
— De… sha… row…
Niski, ujmujący głos merfolka przedostaje się przez deszcz i wiatr, a następnie wdziera się do moich uszu niczym cień podążający za ciałem. Na pewno mnie woła. Tylko skąd, u licha, zna on moje imię?
Mimo że wcześniej nie sprawiał wrażenia, jakby chciał mnie skrzywdzić, teraz nie mogę powstrzymać przerażenia. Spotkanie z odurzonym, rannym trytonem nie jest takie samo jak spotkanie z w pełni sprawnym i mogącym się poruszać. Muszę zdobyć pistolet do znieczulenia, inaczej tryton może mnie zaatakować, albo, co gorsza, uciec do morza.
Staram się szybko poruszać po pokładzie, kierując się w stronę kajuty kapitana. Wspinam się już na schody prowadzące na wyższy pokład, ale w tym samym czasie ześlizguję się ze stopnia i spadam.
Czekam na ból, który ma mnie zaraz przeszyć, ale ten wcale nie nadchodzi. Wyczuwam jedynie silny podmuch wiatru za sobą, a w następnej chwili moje plecy znajdują jakąś przeszkodę. Coś owija się wokół mojej talii, na kilka sekund pozostawiając mnie w bezruchu, zanim zostaję dociśnięty do czegoś o długiej, grubej i śliskiej łuskowatej powierzchni.
Natychmiast zrywam się z miejsca i próbuję uciec, ale gdy tylko się odwracam, ciemny cień nade mną blokuje mnie za pomocą zimnego uchwytu na talii. Szarpię ciałem, żeby jakoś się wycofać, ale obie nogi mam ściśnięte przez masywny ogon.
Półludzkie ciało trytona unosi się centymetr po centymetrze, już po chwili mnie przewyższając. Jego długie, wilgotne włosy podczas sztormu przypominają mi wodorosty, które pełzają mi po szyi, ramionach, głowie i nawet oczach, co przysłania mi widok na otoczenie.
Ulewa praktycznie uniemożliwia mi oddychanie. Mrugam kilka razy i staram się coś dojrzeć, ale dalej jest tak samo jak wcześniej.
Widzę niewyraźny zarys bladej twarzy trytona, która wyłania się spod jego włosów i przysuwa się do mojego obojczyka. Łapie mnie za ramiona obiema rękoma, podczas gdy jego głowa przesuwa się przy górnej połowie mojego ciała, jakby wchłaniał mój zapach.
Nagle jego usta dotykają mojej zakrytej klatki piersiowej. Czuję, jak przemoczona koszula napina się, a następnie rozdziera.
Potrząsam włosami. Marszczę brwi ze zdenerwowaniem i wpatruję się w kolejne poczynania merfolka z coraz mocniej bijącym sercem.
O Boże, co on chce mi zrobić?!
Tryton niespodziewanie odsłonił swoje ostre zęby i rozdzierał górną część mojego ubrania. Teraz wpatruje się w moją nagą skórę, jakby coś badał.
Wspieram się na schodach. Oddech mi przyspiesza, a klatka piersiowa gwałtownie drga, kiedy wpatruję się nerwowo w istotę i zastanawiam się, co jest we mnie tak interesującego, że się mną zaciekawił.
Mruży powieki i zerka na mnie tak, jakby upewniał się, że ciało jego ofiary jest nienaruszone. Po chwili przesuwa pazurem po krawędzi moich spodni i chwyta za skórzany pasek, który je utrzymuje. Najwyraźniej zainteresował się teraz dolną partią mojego ciała.
— Czekaj! — krzyczę i łapię dłoń trytona dopiero co uwolnioną ręką.
Spuszcza wzrok na moją dłoń, tak jakby coś przykuło jego uwagę. Od razu zdaję sobie sprawę, co takiego zobaczył.
Rana po uderzeniu w ścianę w łazience nadal jest świeża, a przez nadmierny ruch otworzyła się ponownie i teraz skapuje z niej krew.
Tryton instynktownie znalazł moje zranienie, zupełnie jak rekin.
W ułamku sekundy wyobrażam sobie spotkanie z wielkim rekinem tygrysim w morzu. Myślę, że umrę, ale nagle mam przypływ nadziei wynikający z niezwykłego zachowania merfolka. Patrzy na mnie jak na swoją ofiarę, a jednak nie atakuje. Dlaczego?
Być może syreny są przyzwyczajone do powolnego smakowania swojej zdobyczy… Cała wiedza z zakresu biologii, jaką posiadam, jest w tej chwili zupełnie bezużyteczna, bo tryton to tajemnicza i nieprzewidywalna istota. W głowie non stop słyszę głośny krzyk: „Nie! Nie chcę umierać tak boleśnie!”.
Patrzę bezradnie, jak tryton chwyta moją zranioną rękę. Gdy podnosi ją do uchylonych ust, natychmiast zwijam palce w desperacji. Jestem tak przerażony, że nie jestem w stanie nic z siebie wydusić. Mam wrażenie, że zaraz odgryzie mi kilka palców.
Tryton jednak delikatnie trzyma czubki moich palców swoimi ostrymi zębami i liże ranę. Choć jego pazury mocno trzymają moją dłoń, ruchy jego języka są delikatne i miękkie. Musi zwracać dużo uwagi na nacisk szczęk, żeby mnie nie skrzywdzić.
Ze zdumieniem patrzę na jego twarz. Najwyraźniej panikowałem bez powodu. Moje szybko bijące serce, które prawie wyskoczyło mi gardłem, teraz zdaje się trzymane przez trytona, by nigdzie nie uciekło.
Próbuję się uspokoić. Być może tryton ma po prostu przyjazne zamiary, skoro wcześniej uleczyłem jego ranę. On w zamian wykorzystuje swoją zdolność uzdrawiania, zupełnie jak w licznych legendach o merfolkach odpłacających się za dobroć.
Jednak nadal nie mogę się do końca wyluzować.
Brwi stworzenia są uniesione, głowa zwieszona nisko, a powieki szeroko otwarte. Nie spuszcza ze mnie spojrzenia.
Pod jego długimi, wilgotnymi rzęsami czai się zło i agresja, których nie sposób ukryć. Jego lizanie w kilka chwil staje się energiczniejsze i zachłanniejsze. Szkarłatny czubek jego języka, niczym wąż, przesuwa się delikatnie między moimi palcami, jakby celowo robiąc to w erotyczny sposób. Wywołuje to we mnie odrętwienie — czuję, jak małe owady wiercą się w naczyniach krwionośnych w każdym palcu…
Przypomina mi to coś na wzór iluzji. Lśniący tors trytona, znajdujący się zaledwie kilka centymetrów przed moimi oczami, stanowi idealny dowód na podobieństwo merfolków do ludzi. Muszę za wszelką cenę zachować spokój, nawet na pozór.
Stawiam stopę na schodach i próbuję jak najszybciej oderwać dłoń od jego ust, ale zanim cokolwiek zrobię, łapie mnie za nadgarstek. Ściska go z całą swoją siłą, nawet ucisk jego szczęk staje się mocniejszy — zupełnie, jakby mi groził.
Ostatecznie kończy ten swój dziwny pokaz siły. Kiedy jego usta się odsuwają, zauważam niewiarygodną zmianę w mojej ranie, a raczej w jej braku. Nie mam nawet zadrapania, jedynie na knykciach widoczne są ślady krwi.
Tryton naprawdę nie miał złych zamiarów. Uleczył moje zranienie! Jego ślina musi zawierać jakiś enzym, który szybko regeneruje uszkodzone komórki. To niesamowite odkrycie biologiczne!
Choć widziałem to na własne oczy, nadal nie mogę w to uwierzyć. Spycham strach na drugi plan i daję się ponieść euforii. Dotykam jego ust i mruczę do siebie pod nosem:
— Jesteś naprawdę cudowną istotą.
Tryton lekko rozchyla usta i z jego gardła wydobywa się głęboka wibracja układająca się w pojedyncze sylaby. „A… ga… res…”.
— A… ga… res… — powtarzam podświadomie z zapałem, chcąc skorzystać z tej wyjątkowej chwili, kiedy mogę się z nim porozumieć. — To twoje imię, tak? Agares?
Merfolk nie zaprzecza ani nie potakuje, jedynie patrzy na mnie w milczeniu. Kąciki jego ust unoszą się do góry, jakby był podekscytowany. Chyba nie zrozumiał tego, co powiedziałem, ale w pracy biologa interpretacja jest czasami nieunikniona. Zresztą, nazwanie swojego obiektu badawczego też jest istotne.
— Aga…
Przerywam swoją próbę podtrzymania rozmowy, kiedy orientuję się, co się dzieje. Agares odwraca głowę i przyciska usta do mojego nadgarstka. Zachowuje się tak, jakby chciał wchłonąć mój zapach, przysuwając twarz do mojego przedramienia. Przerażony opieram się plecami o schody, a jego ciasno oplatające mnie ciało jeszcze mnie do nich dociska. Następnie jego głowa znajduje się przy mojej szyi i wydaje z siebie głęboki, ochrypnięty szept:
— De… sha… row… Mai… raid…
Nie mogę w to uwierzyć. Wypowiedziane przez niego słowa składają się na moje imię i przezwisko. Nawet akcentuje sylaby w środku, zupełnie jakby wiedział, jak należy wypowiadać te wyrazy.
Ulewa nagle przybiera na sile. Jestem nie tylko przestraszony, ale także i oszołomiony, bo nadal nic nie wiem o potencjalnym dalszym zachowaniu trytona. Najpewniej to, co kiedyś uważałem za pewnik, teraz na nic mi się nie zda.
Kiedy o tym myślę, niespodziewanie czuję, jak moje ciało staje się lżejsze. Odkrywam, że to merfolk uniósł mnie w powietrze. Jedną ręką trzyma mnie w talii, a drugą używa do utrzymania równowagi podczas ślizgania się po pokładzie jak wąż. Sunie w kierunku poręczy statku. Podejrzewam, że chce wrócić do morza, w dodatku razem ze mną. Nie mam jednak czasu na zastanawianie się nad powodem jego zachowania, muszę się ratować.
— Nie, Agares, nie rób tego!
Moje słowa jednak na nic się nie zdają. Gdy znajdujemy się już blisko barierki ochronnej, słyszę wystrzał z oddali. Kula uderza w barierkę obok nas i sypią się iskry. Następnie słyszę kolejny huk.
Agares się zatrzymuje i mnie puszcza, a przynajmniej częściowo, bo jego ogon nadal mnie oplata. Obraca się w kierunku dźwięku z wyjątkowo zimnym i złowrogim spojrzeniem.
Gdy tylko podnoszę wzrok, dostrzegam Rhine’a zeskakującego z platformy pokrytej krwią. Trzyma pistolet maszynowy, o którego istnieniu nie miałem pojęcia. Lufę celuje prosto w głowę trytona, kiedy podchodzi do nas coraz bliżej. Jego chwyt na broni i postawa wskazują na to, że został profesjonalnie wyszkolony.
Rhine… chyba chce go zabić!
Wyrywam się z letargu. Nie chcę wierzyć, że Rhine zrobiłby coś takiego, bo jest biologiem morskim, a na dodatek profesorem. Mordercza aura, jaka go otacza, skutecznie daje mi do zrozumienia, że nie mam na co liczyć. A sądząc po ranie na jego klatce piersiowej, którą najpewniej zapewnił mu merfolk, ma swoje własne powody, by zaatakować.
W tej chwili chcę, żeby Agares uciekł do morza. Wolę stracić możliwość badania merfolków, niż pozwolić, żeby jakiś przedstawiciel tego gatunku zginął.
Energicznie macham rękami, krzycząc jednocześnie z chrypką i zmęczeniem:
— Rhine, uspokój się! Pozwól mu odejść i strzelaj w wodę, żeby go wystraszyć!
Rhine mnie nie słucha. Nadal celuje w trytona, podchodząc coraz bliżej.
Agares nie wykazuje w tym momencie żadnego z instynktów biologicznych. Ogon podtrzymuje jego wyprostowane ciało, kiedy złośliwie patrzy na Rhine’a. Przypomina mi to scenę poprzedzającą walkę między samcami jaszczurek zabiegającymi o partnerkę.
Agares używa swojego ciała, by mnie zasłonić. Rozszerza pazury i ustawia się w pozycji gotowej do ataku, tworząc tym samym na pokładzie ogromny, diabelski cień. Jeśli zaatakuje, to będzie prawdziwa masakra.
Przechodzą mnie lodowate dreszcze. Nie mogę pozwolić, żeby Agares i Rhine zaczęli ze sobą walczyć!
Mając to na uwadze, używam całej swojej siły, żeby przerzucić ogon trytona. Rozkładam przed nim ramiona i wrzeszczę:
— Rhine, nie strzelaj! Wróć do swojej kajuty!
— Zejdź mi z drogi! — Mężczyzna kładzie palec na spuście; jego mina jest bardziej ponura niż kiedykolwiek wcześniej. — Desharow, to operacja wojskowa.
— Co?
Być może sztorm jest tak silny, że mam problemy ze słuchem. Mimo to serce mi zamiera, bo gdy patrzę na twarz Rhine’a, zdaję sobie sprawę, że dzieje się coś niedobrego.
Wyczuwam ukryty spisek. Mój mentor cały czas trzymał coś przede mną w tajemnicy. W tej chwili nie mam jednak ochoty na rozpoczynanie tego tematu, bo wiem, że Rhine’a nie interesuje to, czy tryton będzie żywy, czy martwy. Zwraca uwagę na coś innego. Nie wycofa broni, więc muszę podjąć szybką, zdecydowaną decyzję, aby go zatrzymać.
— Nie odejdę! Jako biolog nigdy nie pozwolę ci zabić syreny!
Cofam się, żeby przysłonić Agaresa. Choć w tej chwili sięgam mu zaledwie do pasa, wystarcza to, aby zakłócić celność Rhine’a. Statek mocno się kołysze, dlatego to wykorzystuję i z pomocą całej swojej siły spycham trytona w stronę barierki. Dokładnie w tym samym momencie Agares podciąga mnie w talii i owija ramiona wokół mojej klatki piersiowej. Jego ciało wygina się do tyłu, tworząc niesamowity łuk. Czuję, jak spadamy do morza i nie mogę powstrzymać się od zakrycia nosa i ust.
Rozlega się głośny huk, a następnie moje udo płonie niewyobrażalnym żarem i bólem. Sprawia to, że szarpię nogą, jakbym dostał skurczu. Ciało trytona się trzęsie i w jednej chwili jego ogon się zwija. Następnie kolejny pocisk przelatuje obok mojej ręki i dostrzegam strumień niebieskiego atramentu, a ramię merfolka drży. Jego pazury zaciskają się na moim przedramieniu, jakby chciał mnie przytrzymać, ale szybko mnie puszcza.
Natychmiast przewracam się na pokład, a ból w udzie sprawia, że nie mogę wstać. Bezradnie patrzę, jak kilka kolejnych pocisków trafia wprost w ogon Agaresa, co sprawia, że ten zwija się i czołga tuż przed moimi oczami. Niebieska ciecz z jego ran miesza się z deszczem i moją krwią, tworząc odrażający, okrutny kolor.
Bez względu na to, jak dany gatunek jest silny, nadal nie może równać się z bronią wymyśloną przez człowieka.
Zaciskam zęby i z trudem bronię Agaresa własnym ciałem. Obym miał jeszcze dla Rhine’a jakąkolwiek wartość.
Agares leży w kałuży niebieskiej krwi, jego ciało jest zwinięte, a ogon drga i lekko naciska na moją nogę. Jego ciemne oczy, słabe i na wpół przymknięte, wpatrują się we mnie z głębią, przenikając przez pasma mokrych włosów. Ten rodzaj spojrzenia jest dziwny — nie okazuje rozpaczy, nadal czai się w nim ta złośliwość. Wpatruje się we mnie intensywnie, jakby chciał wyryć w pamięci mój wygląd, a następnie zamyka oczy.
Czuję się jakoś inaczej. Kończyny kolejno mi drętwieją i przed oczami robi mi się ciemno.
— To pocisk znieczulający. Wybacz, ale gdybym tego nie zrobił, syrena zabrałaby cię ze sobą do morza.
Na sekundę przed utratą przytomności słyszę głos Rhine’a dobiegający z pobliża. Kiedy całkowicie nieruchomieję, czuję, jak ktoś podnosi mnie z ziemi. Następnie mdleję.